Komentarze: 2
to co chcę napisać nie jest wcale proste. nawet powiedzieć nie było prosto. mam wrażenie, że nie dotarło o poranku na drugą stronę lustra. nie byłam przekonująca. wina mówcy. nie rozmówcy. próbowałam analizować. przeszłość. która teraz mnie dogoniła. Powróciła. Ileż ona ma teraz możliwości powrotu. To już nie tylko kwestia wspomnień. Teraz przeszłość może zadzwonić. Napisać maila. pogadać na gg. I zawsze tak jest, że ta pieprzona przeszłość, cokolwiek to oznacza, powraca dokładnie wtedy, kiedy jestem na etapie: podejmowania-ważnych-decyzji, robienia-porzadków-generalnych, układania-sobie-światopoglądu-na-nowo. I wtedy dzieją się takie rzeczy jak to co próbuję niniejszym pismem ocenić. Nabrać do tego dystansu. Uwolnić się. W dokładnym tego słowa znaczeniu. I na prawdę nie przychodzi mi łatwo...
-czy gdyby do czegoś doszło, to czy świat zewnętrzny by się o tym dowiedział???
- nie powiedziałam nic.
- miałam ochotę krzyknąć, że nie! Nikt by się o tym nie dowiedział, a ja sama bym do końca nie mogła uwierzyć. Chciałam zedrzeć z niego wszystko natychmiast. Stojąc w przejściu. I oddać się na podłodze. Pod ścianą. Na ścianie. Byle natychmiast.
Wyszłam. Nie umiałam złożyć deklaracji poufności.
Wróciłam do domu. W którym nie zastałam nikogo. Nadal.
Moje mieszkanie pachnie różami. I w tym lekkim, świeżym zapachu bielizny położyłam się na łóżku tak jak stałam. Z torbą na ramieniu. Z płaszczem w ręce. Z mętlikiem w głowie. Z przeszłością na grzbiecie. Siedziała i nie chciała suka odpuścić. I kiedy tak leżałam blisko ziemi mogły mnie dopaść moje myśli przyziemne. Cisnęły się do mojej głowy każdym otworem.
Tydzień temu rozpoczęła się inwazja. Zadzwonił ten, którego byłam kochanką. Byłam. Rozstaliśmy się, a przynajmniej ja to tak odebrałam. Odebrałam, mimo, że wielokrotnie już okazywało się, że ludzie do których mówię posługują się diametralnie odmiennym słownikiem pojęciowym. dla mnie niepojętym. Walka. Zapragnęłam go natychmiast jak tylko usłyszałam jego głos. Przywołałam w sobie wspomnienie podniecenia, jakie wywoływały jego kroki, dudniące głuchym echem na pustej, uśpionej późną nocą klatce schodowej. Mógł mnie budzić w środku snu. Mógł mnie porzucać w środku przyjemności. To był czas kiedy pożądanie paliło moją skórę, gdy tylko odebrałam telefon i usłyszałam tak oczekiwane: - chcesz?. I nigdy nie rozmawialiśmy o niczym więcej. Nawet nigdy nie uważaliśmy za stosowne powiedzieć sobie jak bardzo siebie pożądamy. Zamknęłam to. Powiedziałam koniec. I nie widziałam się z nim więcej. Choć nie raz już prawie...
Zadzwoniłam do czarodzieja. Ja go na prawdę kocham. Miłością pełną wiary w lepsze. Taką sprawdzoną, przyjacielską. Długo odsuwałam od siebie tą myśl. Dopóki gesty nie stały się zbyt wymowne. Dopóki nie dało się ich inaczej interpretować. Ale nie poddałam się. Bo mamy wspólnych przyjaciół. I w imię rozkoszy totalnej i chwili cudownego spełnienia miałam zaryzykować przyjaźń wypróbowaną? Niezachwianą. Zaufaną. W zamian dając/dostając cudowne wspomnienie i dzielące nas kilometry tęsknoty. Niepewnej tęsknoty.
Rozmawiałam również z artystą. Obudziłam uśpione dawno temu pożądania. Ukołysane pragnienia. A byłam... byliśmy tak blisko. Płonący żądzą. Opanowani romantyczną wiarą. Pragnęliśmy się tak gorąco, że [o ironio!] zaczęliśmy się unikać. Niemożliwym było opanowanie dreszczy, kiedy mieliśmy się w zasięgu przeczucia chociażby. Nie mogliśmy się pokazywać tak obnażeni wobec naszych wspólnych przyjaciół. Każde z nas uzbroiło się w bardzo gruby pancerz obojętności. Dla niewprawnego oka trącący fałszem na pierwszy rzut. A teraz zapragnęłam przeżyć te nie popełnione rozpusty...
Krakowski. Pobudzał mnie zawsze. Tylko do fantazjowania. Nie odważyłam się nigdy na żaden gest. Z przyczyn oczywistych. I kiedy miałam go wreszcie tak jasno określonego, że nie mogłam mieć żadnych wątpliwości... znowu pomyślałam. O zgrozo!!! Myślenie jest przyczyną wszelkiego nieszczęścia i komplikacji. I wymyśliłam, ze mnie już nie stać na taki układ. Albo minimum albo maximum. Kochanką utajnioną już byłam. A nietajną... nie mam ochoty być. A jego nie stać na tak subtelna tajemnicę. Szkoda. Oddaję się więc dalej moim fantazjom. One też są pasjonujące...
Ilu mam ich jeszcze wspomnieć? Mężczyzn, którzy zaznaczyli się jakoś w moim życiu. Których sobie w jakiś sposób emocjonalnie przywłaszczyłam.
Generalnie mężczyźni wokół mnie są. Dlaczego zatem żadnemu nie pozwalam podejść bliżej? Nie pozwalam się pokochać. Nie wygodnie mi z tym. Nie wygodnie mi bez tego.
Beastie mnie pocałował. Nie powinien. Nie złożyłam deklaracji poufności. Prawie zemdlałam. Jak ja go zapragnęłam!!! Wyszłam. Mimo siebie. Mojej żądzy. Obłędnego podniecenia. I niewiarygodnej ryzykowności jego kroku. Wyszłam. Wróciłam do domu i jak stałam położyłam się na łóżku. Myśli zaczęły cisnąć się do mojej głowy każdym możliwym otworem. Już nie takie przyziemne były... oddałam mu się cała. Z fantazją. Z pasją. Płonąca z pożądania. Płacząca z wściekłości. Po raz kolejny życie każe dokonać groteskowego wyboru.. zawsze dbam o siebie. Zawsze jestem lojalna. Jak miałabym zaryzykować ich rozstanie [abstrahując od mojego koleżeńskiego, aspirującego na przyjacielski stosunku do Niej] skoro nie mam pewności, że jestem w stanie zaoferować jakiekolwiek uczucie prócz zwierzęcego pożądania? Głodnej i zachłannej namiętności. Rozpaczliwej pasji.
Jutro znowu zaproszę do siebie nieznajomego i przeleję na niego te emocje. I każę mu wyjść przed świtem.