minal czas skutecznego oszukiwania samej siebie. czas kiedy wydawalam sie sobie silna. kiedy pozwalam wszystkim dookola opierac sie na mnie i przerzucac na mnie ich problemy. minal czas kiedy splywalo to po mnie jak po kaczce.
pewnego dnia stanelam przed lustrem i przerazilam sie, ze nie rozrozniam juz odbicia od mojego walsnego, kontrolowanego i wypracowanego ja. oszukalam sie. uwierzylam w obraz swojej osoby jaki chcialam stworzyc dla innych. to jest ta niewybaczalna zbrodnia.
teraz jest zimno.
kocham. mam kogo kochac i kocha mnie ktos. i to wszystko co mi sie podoba. co pozwala mi sie jeszcze usmiechac czasem. wszystko z czego czerpie radosc. a potrzebuje nieprzebranych ilosci radosci.
a poza tym nic.
uswiadamiam sobie dzien po dniu beznadziejnosc punktu w ktorym stanelam. nieodwracalnosc decyzji, ktora podjelam? ktora zostala podjeta? nieuchronnosc konsekwencji z tego wynikajacych.
ja juz to sobie uswiadomilam.
a odkad jestem swiadoma tego, ze nie jetem w stanie zaakceptowac rzeczywistosci, ktorej wcale sobie sama nie wybralam.... od tad mam swiadomosc specjalnej klasyfikacji zbrodni - milczenia w zgodzie na to wszystko.
wiec przestalam milczec.
przez ostatnie lata walczylam w sobie. krzyczalam. chcialam jakos oswoic. a teraz koniec jest raczej smutny, zalosny... melodramatyczny...
jestem na skraju. jeszcze kilka czarnych mysli, galopujacych bezladnie przez glowe i zamkna mnie.
jak na razie jem rozowe placebo. przyjmuje bialy spokoj.
nic to nie pomaga.
troche oddala ode mnie problemy. troche odurza swiat wkolo mie.
i to wszystko.
nie ma rozwiazania.
najgorsze to uswiadomic sobie ze nie ma alternatywy. wtedy juz nie chce sie nic.
a pogarsza ta sytuacje swiadomosc tego, ze odchodzi sie od zmyslow. ze sie najnormalniej w swiecie wariuje.
meczy mnie mysl, ze z kazdym dniem, kazda mysla robie sobie krzywde, i nie robie z tym nic. nie dlatego ze nie chce. tylko dlatego ze nie mam sily, motywacji, nie mam...